sobota, 8 lutego 2014

Bieg Urodzinowy Gdyni 2014

Nie lubię biegać w Gdyni. Wiem, nie powinnam marudzić, bo to moje rodzinne miasto, wpisowe to tylko 30zł i GOSiR naprawdę się stara... Biegło prawie pięć tysięcy ludzi, myślałam o złamaniu godziny i wiem, że fizycznie jestem przygotowana żeby biegać dyszkę poniżej godziny, ale... nie chciało mi się.
Przed startem tak mi się nie chciało,
że nawet barierkę podpierałam ;p
 Już od samego rana stwierdziłam, że mi się nie chce, że jest za ciepło (7 stopni), że jeszcze tydzień temu było minus siedem i mój marudny organizm nie zdążył się przestawić. No i te zakręty. NIENAWIDZĘ TRZECH PIERWSZYCH ZAKRĘTÓW NA GDYŃSKIEJ TRASIE. Kombinowałam już na różne sposoby jak wywalczyć sobie tam choć trochę miejsca, ale zawsze kończy się na tym, że wyrywam wkurzona do przodu. Za wąskie gardło dla tylu ludzi... Dziś było tak samo chciałam biec równo i ładnie, udało mi się jakoś wyrwać z tych trzech zakrętów i nóg nie połamać, wybiegłam na długą prostą na ulicy Polskiej i... ipod mi siadł. A dokładniej PASTYLKA, cholerny sensor, który podawał znów totalne brednie.
Wywalczony fokmaszt ;) czyli pierwsza
z czterech części gdyńskiej układanki
Stwierdziłam, ze mam to gdzieś i biegnę po mój "fokmaszt" na luźniej łydce. Wtedy spotkałam Wiolę :) i w tym miejscu dziękuje za wspólny bieg! Wiola wspaniale zadebiutowała i dzielnie przez siedem kilometrów znosiła moje głupie gadanie :D np. o tym, ze podbiegi "biega się rączkami", że przybiec na metę jako pierwszy to żaden prestiż, ale ostatni! Ach ostatni to jest dopiero prestiż! Wszyscy już na ciebie wtedy czekają ;) no i co najważniejsze o tym, że bieganie jest tak przyjemne, ze nie ma sensu się nigdzie spieszyć i jakieś śmieszne życiówki bić ;)
Rozpoczynamy z Wiolą bitwę ze Świętojańską ;)
Takim oto sposobem dotarłyśmy do mety po godzinie i sześciu radosnych minutach. A radość Wioli była wielka :D ach sama pamiętam tę radość debiutanta, w końcu dopiero co zaliczyłam pierwszy półmaraton.
Czy to, że pokonanie 10km zajęło nam troszkę ponad godzinę sprawia, że nie jesteśmy biegaczkami? Przeczytałam ostatnio na facebookowym profilu Polska Biega, że jeżeli nie biega się minimum 6.30min/km to nie jest to bieg i nie jest się biegaczem.
Uważam, że to brednie. KAŻDY kto wychodzi z domu i pokonuje kilometry, walczy sam ze sobą, jest biegaczem.
Niemniej artykuł ten sprawił, że postanowiłam zmienić troszkę nazwę swojego bloga. Dopisałam BLOG BIEGACZKI NIEPRAWDZIWEJ.
Jestem nieprawdziwą biegaczką, długie wybiegania zdarza mi się biegać w tempie 7:40min/km, jeżeli to czyni mnie biegaczką nieprawdziwą to ok, ale nie umniejsza to mojej dumy ;) bo jestem dumna, że zamiast siedzieć na kanapie wychodzę na trasę.
Radość debiutanta i oszołomka czyli
 Kawy biegaczki nieprawdziwej.
<---- A tak cieszyłyśmy się na mecie :)
Swoją drogą rzucam nałóg jedzenia. Naprawdę muszę coś ze sobą zrobić, bo to już jest niemoralne mówić, że tyle dyszek (i półmaraton!) ma się już za sobą, a dalej wyglądać jak kluska ;p

Postanowiłam dopisać jeszcze jedną rzecz: na mecie zabrakło medali. Nie, nie! Organizator zapewnił medale dla wszystkich uczestników figurujących na liście startowej, niestety zdarzyli się tacy co pobiegli "NA DZIKO". Nie rozumiem takiego zachowania, szkoda takiemu 30zł?! Dla mnie to zwykłe złodziejstwo.
Co do biegania prawdziwego i nieprawdziwego jeszcze: nigdy dotąd nie zdarzyło mi się zejść z trasy, zwykle walczę do końca, a jeżeli nie czuję się przygotowana na dany dystans/warunki to po prostu nie startuje. Dziś natomiast widziałam biegaczkę, która schodząc z trasy oddała mężowi/koledze/innemu biegaczowi swój czip. W jakim celu? Przecież i tak wracała na metę, by na niego czekać. MUSIAŁA być sklasyfikowana? No tak... bo co powiedziałyby koleżanki, prawda?
Tu trzeba by jeszcze zastanowić się nad biegaczem prawdziwym i nieprawdziwym i może nie klasyfikować go według biegowych czasów, a biegowych oszustw.